Książka tygodnia: „Piękna opowieść o historii Rumunów” Adriana Cioroianu (fragment)

Adrian Cioroianu

Piękna opowieść o historii Rumunów [fragment]


„Jeśli nie, chętnie dopowiem jeszcze kilka szczegółów. Od początku XX wieku aż do dziś każdy z przywódców Rumunii choć raz odwiedził ten niezwykły budynek. Prawdę mówiąc, jest to jedna z najbardziej znanych budowli w Rumunii i każdy, kto wybiera się do Konstancy, prędzej czy później dociera na wybrzeże Morza Czarnego, by obejrzeć ten zjawiskowy obiekt. O czym więc mowa? Oczywiście, chodzi o imponujący gmach kasyna w Konstancy, otwartego w 1911 roku.

O budowli rzec można poetycko, że jest architektonicznym hymnem wyrażającym radość Rumunów po przejęciu Dobrudży na mocy traktatu berlińskiego w 1878 roku, dzięki czemu kraj zyskał dostęp do morza. W końcu wieku XIX w miejscu późniejszego kasyna znajdowała się sala widowiskowa, w której występowały trupy teatralne przybywające nad Morze Czarne. W 1904 roku włodarze Konstancy zatrudnili architekta Petre Antonescu, by wzniósł nad brzegiem morza budowlę mogącą dodać miastu splendoru. Antonescu zabrał się więc do pracy, ale zdołał przygotować tylko leżące kilka metrów nad poziomem morza fundamenty pod budynek. Po wyborach lokalnych zmienił się burmistrz Konstancy i miasto sprowadziło nowego architekta – trzydziestodwuletniego Szwajcara Daniela Renarda. Architekt przeżywał wtedy osobisty dramat, bo akurat zmarła mu narzeczona. Mówi się, że to właśnie z tego powodu bryła kasyna ma charakter raczej surowy niż radosno-słoneczny. Budynek był gotowy już w roku 1910, ale jego oficjalne otwarcie nastąpiło rok później.

Podczas pierwszej wojny światowej w kasynie mieścił się szpital wojskowy, potem zostało ono zbombardowane przez lotnictwo niemieckie, a w końcu zdewastowane przez oddziały niemieckie i bułgarskie, które okupowały Dobrudżę. Odremontowane około roku 1928, w następnym dziesięcioleciu epoki międzywojennej zyskało sławę wśród marynarzy i turystów żeglujących po Morzu Czarnym. Rozkwit jednak nie trwał długo, bo już na początku drugiej wojny światowej kasyno znów zostało zbombardowane, tym razem przez lotnictwo radzieckie. Rzadko się zdarza, by budowla mająca służyć rozrywce miała tak dramatyczne dzieje.

W latach pięćdziesiątych rumuński reżim komunistyczny nakazał przebudowę kasyna: zamiast niego na parterze powstała wielka restauracja, a na piętrze sala kinowa. Gościło tu wielu zagranicznych gości odwiedzających w Rumunii Gheorghe Gheorghiu-Dejaczy Nicolae Ceaușescu. Ostatni remont budynku miał miejsce w 1986 roku, jednak od tego czasu ten piękny secesyjny gmach ulega stopniowej degradacji. Choć nadal pozostaje atrakcją dla odwiedzających Konstancę, to jest już tylko bladym cieniem tej budowli, którą był niegdyś. W chwili, gdy piszę te słowa, w tym uroczym przed laty zakątku rumuńskiego wybrzeża zdaje się zwyciężać beznadzieja.

W 1911 roku kasyno w Konstancy było jedną z najpiękniejszych budowli Małej Rumunii. Historycy sztuki twierdzą, że jest najwspanialszym w kraju przykładem stylu art nouveau i jednym z najpiękniejszych w Europie. A jednak dziś budynek popada w ruinę. Trzy tysiące sto metrów kwadratowych jest obiektem jałowego sporu między władzami lokalnymi a rządem centralnym, bo nawet taki prawie zrujnowany budynek ma wartość szacowaną na dziesięć milionów euro. Nie wiadomo, kto i kiedy odtworzy tę perłę.

Morał tej opowieści jest raczej smutny: architektowi Renardowi zarzucano przed laty, że projektował kasyno, myśląc raczej o grobowcu dla zmarłej ukochanej, a dziś wydaje się, jakby zmarła narzeczona wciąż jeszcze odciskała piętno na stuletnich losach kasyna w Konstancy.


Suchar na szafce nocnej Karola I (wrzesień 1914)

Tym razem opowiem wam o jednym z najpiękniejszych przykładów do naśladowania w całej historii Rumunów. Najpierw jednak chciałbym wiedzieć, czy mówi wam coś nazwisko Karl Anton Eitel Friedrich Zephyrinus Ludwig von Hohenzollern-Sigmaringen. Prawdopodobnie odpowiecie, że nie znacie tej osoby. A tymczasem chodzi o jednego z największych mężów stanu, jakich kiedykolwiek miał naród rumuński. Ta opowieść jest właśnie o nim.

Książę Karol Anton von Hohenzollern-Sigmaringen urodził się 20 kwietnia 1839 roku w niemieckiej rodzinie arystokratycznej. Przez ojca był spokrewniony z dynastią rządzącą w Prusach, przez matkę był bliskim krewnym francuskiego cesarza Napoleona III.

W młodości książę Karol poświęcał się studiom wojskowym, przygotowując do kariery w armii, ale w roku 1866, gdy miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, w jego życiu nastąpiło przełomowe i doniosłe wręcz wydarzenie. W owym czasie, gdzieś na środkowo-wschodnich rubieżach Europy, Rumuni poszukiwali dla swojego młodego kraju władcy. Elita polityczna obradująca w Bukareszcie, po odrzuceniu kandydatur nie do zaakceptowania, wybrała na przyszłego króla tego właśnie porządnego młodzieńca z Berlina – surowego, skromnego i z wielkim poczuciem honoru. Jak się okazało, nie można było wybrać lepiej.

10 maja 1866 roku młody Karol stał się domnitorem Rumunii Karolem I. Podczas następnych pięciu lat czekały go burzliwe chwile, ponieważ w latach 1866–1871 Rumunia miała aż dziesięć rządów. Spokojny i zrównoważony władca zadawał sobie pytanie, czy zdoła kiedykolwiek przewodzić tym nerwowym i żywiołowym Rumunom, nieprzewidywalnym i ciągle skłóconym. W 1871 roku był już o krok od abdykacji. Dopiero wobec tego zagrożenia, które pogrążyłoby kraj w chaosie, bukareszteńska klasa polityczna zgodziła się, by władca zaczął odgrywać rolę arbitra, któremu wszyscy się podporządkują. I tak rozpoczął się najlepszy okres w całej nowoczesnej historii państwa rumuńskiego.

W maju 1877 roku Rumunia wywalczyła sobie niepodległość na polu bitwy. Wojna z Imperium Osmańskim zmieniła wiele w relacjach między władcą a ludem. Przed wojną niektórzy Rumuni być może postrzegali Karola jako niemieckiego księcia, który przypadkiem trafił na bukareszteński tron. Ale po 1877 roku większość Rumunów dostrzegła w Karolu godnego władcę, stanowczego i dzielnego, z którego zaczęli być dumni. W marcu 1881 roku parlament ogłosił Karola I królem, a Rumunia stała się w ten sposób królestwem. Początek wieku XX zastał Rumunię głęboko odmienioną. W ciągu ćwierćwiecza powstały: Bank Narodowy Rumunii, most na Dunaju w Cernavodă, wielki port w Konstancy nad Morzem Czarnym, Ateneum Rumuńskie, pałace Cotroceni i Peleș, pierwsza w Rumunii sieć linii kolejowych i wielka Fundacja Uniwersytecka dla studentów z Bukaresztu – to tylko kilka przykładów osiągnięć powołanych do życia w zbawiennych dla kraju dziesięcioleciach panowania króla Karola I.

Jako symbol wielkości Karola I przywołam ponownie historię z sierpnia 1914 roku, na początku pierwszej wojny światowej, gdy król chciał, żeby Rumunia przystąpiła do walki u boku Niemiec, kraju jego urodzenia. Jednak rumuńska elita polityczna w większości była temu przeciwna. Król cierpiał w głębi duszy, ale zaakceptował swoją konstytucyjną rolę i uszanował opinię polityków rumuńskich. Ich decyzja okazała się dobra. Składając w ofierze swoje pruskie sentymenty, król Karol I umożliwił powstanie Wielkiej Rumunii po 1918 roku.

Niestety, nie zdążył już tego zobaczyć. Po czterdziestu ośmiu latach chwalebnego panowania zmarł w nocy z 26 na 27 września 1914 roku (według starego kalendarza) w swojej sypialni w zamku Peleş. W testamencie zapisał ogromną sumę 12 milionów lei jako donacje dla różnych instytucji – od Akademii Rumuńskiej, poprzez kościoły, aż po fundacje i sierocińce.

I tak dochodzimy do morału naszej opowieści. Rano, gdy stwierdzono zgon, na szafce nocnej przy łóżku króla Karola I znaleziono tylko szklankę wody z karpackiego strumienia i jeden z sucharów, które produkowano dla żołnierzy. Było to wszystko, co znajdowało się u wezgłowia pierwszego króla Rumunów. Szklanka wody i suchar – na wypadek, gdyby w nocy poczuł głód. Naturalna skromność i wstrzemięźliwość króla cechowała go aż do ostatnich chwil życia. Król, który dał krajowi tak wiele, zabrał ze sobą tak mało. Dobrze by było, żeby wszyscy przyszli przywódcy Rumunii pamiętali o przykładzie, jaki dał król Karol I.


Ceauşescu, berło i Salvador Dali (marzec–kwiecień 1974)

Z całą pewnością mało kto wpadłby na pomysł, by łączyć Nicolae Ceaușescu ze znanym malarzem Salvadorem Dali. A tymczasem, jakkolwiek wydawać by się to mogło dziwne, zetknęli się oni w przeszłości, i to w sposób naprawdę spektakularny. Tak więc poniższa opowieść mówić będzie o komunistycznym przywódcy, surrealistycznym malarzu, telegramie i gafie popełnionej na łamach gazety „Scânteia” – a to wszystko w związku z wydarzeniem, którego głównym bohaterem było berło. Berło prezydenckie!

W 1974 roku Nicolae Ceaușescu znajdował się u szczytu władzy. Rządząc Rumunią od około dziesięciu lat, przywódca Rumuńskiej Partii Komunistycznej kontrolował praktycznie wszystko, co się działo w kraju. Wciąż jeszcze popularny wśród Rumunów i z dobrą opinią za granicą, był jak na razie bardzo odległy od tego Ceaușescu, który piętnaście lat później zostanie rozstrzelany w Târgoviște.

Mówiąc formalnie, wiosną owego 1974 roku Nicolae Ceaușescu był jeszcze tylko sekretarzem generalnym Rumuńskiej Partii Komunistycznej. I oto powołano wtedy Wielkie Zgromadzenie Narodowe, które miało przynieść małą modyfikację konstytucji – niewątpliwie z myślą o Ceaușescu postanowiono przywrócić w Rumuni funkcję prezydenta. Rozumie się samo przez się, że jedynym kandydatem był dotychczasowy przywódca. Nikt jednak nie mógł nawet podejrzewać, jaka niespodzianka miała wkrótce w związku z tym nastąpić.

I tak oto 28 marca 1974 roku podczas posiedzenia Wielkiego Zgromadzenia Narodowego jeden z weteranów partii, Ștefan Voitec, rozwinął przed Nicolae Ceaușescu trójkolorową szarfę, którą tenże założył na siebie. Weteran wręczył także nowo mianowanemu prezydentowi coś jeszcze – pozłacane berło w pudle oklejonym niebieskim aksamitem. Prawdopodobnie niektórzy z was pamiętają podobiznę Ceaușescu z trójkolorową szarfą i berłem – był to jeden z najczęściej używanych portretów Wodza w czasach „złotej epoki”.

Tyle tylko, że gdy obraz został upowszechniony przez międzynarodową prasę, wzbudził powszechne rozbawienie. Wszędzie na świecie zadawano sobie pytanie, jak to możliwe, że prezydent dzierży berło. Dziś wiemy to, czego współcześni Ceaușescu nie wiedzieli: tak naprawdę komunistycznego przywódcę z Bukaresztu bardzo pociągały ceremoniał i rytuały królewskie. Nie będzie błędne przypuszczenie, że Ceaușescu pragnął być prezydentem monarchicznym – jakkolwiek dziwacznie by to brzmiało.

Pośród wielu, którzy dowiedzieli się o berle Ceaușescu, był również znany hiszpański malarz surrealistyczny Salvador Dali. Tenże, ni mniej, ni więcej, przysłał Ceaușescu w marcu 1974 roku telegram następującej treści: Do Jego Ekscelencji Nicolae Ceaușescu, Prezydenta Rumuńskiej Republiki Socjalistycznej // Głęboko doceniam Pański historyczny czyn wyniesienia na tron prezydenckiego berła. // Z oddaniem i szacunkiem, Salvador Dali.

Podczas swej długiej kariery politycznej Ceaușescu odebrał zapewne dziesiątki tysięcy telegramów, ale żaden nie mógł się przecież równać temu, który otrzymał od tak znanego artysty. Oczywiście była to surrealistyczna ironia – można powiedzieć, że Salvador Dali wyśmiewał się z Ceaușescu i jego pomysłu dzierżenia berła w chwili wyboru na prezydenta. Z drugiej strony samego Dalego pociągały wszelkiego rodzaju dziwaczności życia codziennego, trudno więc się dziwić, że gest bukareszteńskiego przywódcy przykuł jego uwagę.

A mówiąc serio, sama idea prezydenckiego berła jest nonsensowna, ponieważ oba pojęcia są ze sobą sprzeczne. Berło należy do rytuału królów, prezydenci zaś ich nie dzierżą.

O dziwo, nikt z szefów bukareszteńskiej propagandy nie odczuł ironii, jaką zawierał telegram od malarza. Jego treść została opublikowana przez gazetę „Scânteia” na honorowym miejscu w wydaniu z 4 kwietnia 1974 roku. Prawdopodobnie Salvador Dali, gdyby dowiedział się, jaki sukces odniósł jego telegram, miałby setny ubaw.

Morał zaś tej opowieści nasuwa się sam: Ceaușescu nareszcie okazał się tym, czym był w istocie – postacią surrealistyczną.”